Znowu miała dziesięć lat – biegła radosna i szczęśliwa do
rodziców; wiedziała już, że wygrała jeden z ważniejszych konkursów tanecznych,
ten który zapewniał jej pewne miejsce w ogólnokrajowym finale. Dziewczyna
patrzyła martwym wzrokiem w ścianę, z oczu popłynęły łzy, tym razem żalu i
smutku. Pisk opon, krzyki ludzi i oślepiający wybuch, miała szczęście że
przeżyła, mówili wokół. Ona jednak była innego zdania – żałowała, że jej się
udało. Nie było już rodziców ani młodszego brata. Niewiele pamiętała z tego
okresu: większość czasu spędzała w swoim pokoju, wokół było wielu prawie obcych
ludzi. Babka Franciszka, surowa starsza pani, która była siostrą matki jej
taty. Ciotka Zosia, kuzynka mamy oraz wuj Michał, jej chrzestny i brat taty,
który mieszkał za granicą. Dopiero po pogrzebie zaczęli się sprzeczać o to, kto
powinien zająć się osieroconą Hanią.
Wuj odpadł jako pierwszy – był wojskowym i do tego
kawalerem, podróżującym po całym świecie, nie miał możliwości opiekowania się
małą dziewczynką. Ciocia Zosia próbowała przekonać, że Hani najlepiej będzie u
niej, ma przecież córkę w podobnym wieku, więc mogłyby się razem wychowywać.
Jednak to babka Franciszka wygrała starcie; była najbliższą z dalszej rodziny i
wiedziała doskonale czego chce. Miała bardzo konserwatywne podejście, wywodziła
się z rodziny o korzeniach szlacheckich i mieszczańskich, więc przykładała dużą
uwagę do dobrego wizerunku rodziny. Dobrego, czyli zgodnego z poglądami babki,
dla której świat zatrzymał się wiele lat temu. Oschła i wyniosła kobieta
budziła lęk w Hani, jednak nikt nie pytał dziecka z kim ono pragnie zostać.
Babka zabrała ją do swojego mieszkania, gdzie dziewczynka
dostała pokój do swojej dyspozycji i jednocześnie ukróciła wszystkie fanaberie,
które nie przystoją pannie z dobrego domu. Taką fanaberią właśnie był taniec. Mimo
tego, że szkoła niejednokrotnie prosiła i pytała się o dziewczynkę, której
zdolności zachwyciły wiele osób, babka pozostawała niewzruszona. I tak
zakończyły się sny o karierze scenicznej i o tańcu w ogóle.
- Hej – dotknąłem delikatnie ramienia dziewczyny. – Chyba
byłaś daleko stąd?
Drgnęła i spojrzała na mnie lekko nieprzytomnie. –
Przepraszam, zamyśliłam się – odgarnęła przydługą grzywkę z oczu.
- Mówiłaś coś o tańcu. Wiesz, dlaczego miałabyś nie
spróbować? – złapałem ją z zapałem za ręce.
Roześmiała się drwiąco zabierając dłonie. – Z tego
przecież nie da się wyżyć, a ja potrzebuję pieniędzy. Nie mam żadnych
oszczędności. Poza tym jestem już chyba za stara.
- Jasne, bo masz sto lat i żadnych perspektyw poza
śmiercią! Poza tym, jak nie sprawdzisz, to nigdy się nie dowiesz czy nadal
potrafisz tańczyć. A gdybyś tak nie musiała się martwić o pieniądze?
- Nierealne – spojrzała na mnie z ukosa zakładając ręce na
piersi. – Jak opłacę mieszkanie, jedzenie? Dodatkowo praca tancerki wymaga
pewnych nakładów pieniężnych. Nie da rady – kręciła głową.
- Nie masz już wyobraźni? – uniosłem się. - Zapomnij o
tym, co kryje się w szarej codzienności, weź swoje marzenia, zbierz je razem i
wyciśnij z nich skondensowaną siłę!
- Tak ładnie mówisz… - usłyszałem w jej głosie wahanie,
dłonie opadły wzdłuż ciała.
- Spróbuj! – nie zamierzałem się poddawać. Gołym okiem
było widać, że ona niczego innego nie pragnie. Jednak słowa, które kiedyś
usłyszała tkwiły w niej nadal, zagłuszały potrzeby serca.
Zamyśliła się, ręce automatycznie objęły kolana, a podbródek
powędrował na dłonie. Jasna grzywka opadła na czoło, odgarnęła ją szybkim
ruchem. Właściwie to nie była brzydka – szara, nijaka, można powiedzieć
„zapuszczona”, ale to wszystko można było zmienić. Będę musiał spytać Jerzego
jak wygląda sprawa z pieniędzmi – wiedziałem bowiem, że ludzie używają ich żeby
mieć nowe rzeczy czy jedzenie, ale nie miałem pojęcia skąd się biorą. Nie
wszyscy pracują, aby je mieć, więc jak je zdobywają? Mój podopieczny miał sporą
wiedzę na ten temat, i nie tylko na ten... Powinienem się chyba także
dowiedzieć skąd ją ma… Jakby sprowadzony moimi myślami pojawił się Jerzy –
gestami dawał znać, że mój czas materializacji dobiega końca. I to w takim
momencie!!
- Chciałabym tańczyć – szepnęła cichutko niczym powiew
wiatru. - Bardzo bym chciała…
Uśmiechnąłem się i uścisnąłem jej dłonie – pierwszy krok
został zrobiony. Choć bardzo nie chciałem musiałem się pożegnać, moja tajemnica
nie mogła wyjść na jaw.
– Wiesz, chciałbym zostać, jednak na mnie już pora, muszę
się zbierać. Obowiązki wzywają. – Zrobiła smutną minę więc dodałem od razu: -
Ale nie chciałbym cię tak zostawiać, może spotkamy się jutro? Bo chyba jesteśmy
przyjaciółmi?
Rozjaśniła się jak słoneczko – Naprawdę byś chciał? – zniknęła
gdzieś sztywna maska i pojawiła się młoda radosna twarz.
- Spotkać się czy zostać przyjacielem? – roześmiałem się
patrząc na jej przemianę.
- To drugie – kiwnęła energicznie głową. - Nie pamiętam
kiedy miałam przyjaciół…
- Pewnie, że bym chciał. A skoro jesteśmy przyjaciółmi to
chyba możemy spotkać się jutro? W sobotę chyba nie pracujesz, prawda?
- Nie, mam wolne.
- To przyjdę po ciebie koło dwunastej, co ty na to?
- Super! Masz jakiś telefon? Tak na wszelki wypadek?
Spojrzałem zdumiony, nie wiedząc co odpowiedzieć.
- Jakby mi coś jutro wypadło? – powiedziała patrząc na
mnie dziwnym wzrokiem. – Nie masz komórki?
- Nie – odparłem z wahaniem i już chciałem zapytać co to,
kiedy mój nieoceniony pomocnik zademonstrował niewielki aparacik telefoniczny.
– Zgubiłem i muszę kupić nową. A ty masz? – wybrnąłem z sytuacji, przecież nie
mogłem powiedzieć, że mi nie potrzebny, bo mam inne sposoby.
Pokazała mi czerwone cudeńko – Dostałam na ostatnie
urodziny, ale nie wiem od kogo. Jest śliczny – mruknęła głaszcząc go w
roztargnieniu.
- Mhm. To ja sobie zapiszę do ciebie numer i zadzwonię jak
tylko będę miał swój. Zgoda?
Kiwnęła radośnie głową – Zgoda! Ale jak ty się właściwie
nazywasz?
- Gabriel – uśmiechnąłem się notując numer. Byłbym
zapomniał o jednej z ważniejszych rzeczy w świecie ludzi, imieniu. Hania
odprowadziła mnie do drzwi, chciałem się upewnić, że dobrze je zamknie.
- No to trzymaj się, zadzwonię rano. – Przytuliłem ją
jeszcze raz i wyszedłem. Poczekałem aż przekręciła zamek i dopiero ruszyłem.
Kilka kroków po schodach, zniknąłem z jej pola widzenia. Ale nie słyszenia –
dzielnie powędrowałem do wyjścia i dalej ulicą. Okna chyba nie wychodziły na tą
stronę, ale wolałem nie ryzykować. W pobliżu był mały park, a o tej porze
niewiele osób się tam kręciło. Kilka drzew, parę krzaczków teraz już
praktycznie bezlistnych. Znalazłem bardziej zacienione miejsce, wszedłem
pomiędzy krzaki i zdematerializowałem się. Praktycznie w ostatniej chwili.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz